Recenzja serialu

Autostrada do nieba (1984)
William F. Claxton
Victor French
Victor French
Michael Landon

Szkoła człowieczeństwa

Fenomen tego serialu to prostota przekazu, która wynosi go do kanonu tych, które trzeba obejrzeć. Tych, które nie wpychają ci się do głowy na siłę. Landon cicho, delikatnie, w sposób naturalny
Obraz dzieciństwa to poza osobistymi wspomnieniami, rodzinnymi, podwórkowymi także życie przed jakże ważnym ośrodkiem domowych uniesień, czyli telewizorem (swego czasu ważność tego urządzenia opisał Spielberg, mówiąc że w dzieciństwie jego duchowym ojcem był Walt Disney, a ojczymem właśnie telewizor). Z mojego rocznika lat 80. wystarczy przypomnieć klasyki emitowane dekadę później, które wypełniały wyobraźnię jak żadne inne historie. Nie ma chyba osoby, która nie kojarzy z kanału Polonia 1: "Gigi","Yattaman", "Shin Captain Tsubasa". Puszczane w TVP: Gumisie, sobotnio-popołudniowy cykl Disneya, "Cudowne lata", "Z Archiwum X", "Miasteczko Twin Peaks", "Doktor Quinn", czy też creme de la creme, "Dynastię". Każdy, kto pamięta jedno z nich, ten musi przynajmniej choć trochę kojarzyć obraz Michaela Landona idącego na pustej autostradzie, a w tle dźwięk trąbki w refrenie we wspaniałym, wzniosłym intro David Rose'a. Serial "Autostrada do nieba" wpisał się w tożsamość na tyle silnie, że wypadałoby, by nawet zapytać, w czym tkwi tego sukces? Sukces tej przecież skromnej, mało efektownej, niczym nie wyróżniającej się w swej treści fabuły kręconej sposobem amatorskim, tylko jedną kamerą.

Pokrótce. Anioł Jonathan Smith (Landon) w ludzkim ciele przybywa na ziemię na okres próbny, aby pomagać ludziom i zmieniać świat na lepsze. Wszystkie zadania zlecane są przez "szefa", czyli Boga. Aniołowi pomaga były policjant, Mark Gordon (Victor French). Smith jest opanowany, pewny siebie, optymista, Gordon – choleryk, ekstrawertyk, w opozycji do anioła, co naturalne – wręcz bardzo "ludzki". Obaj się więc uzupełniają. Objeżdżają stany i pomagają wybranym osobom za każdym razem, gdy Bóg daje o tym znać.

Pomysł na serial zrodził się u samego Michaela Landona. Zafascynowany filmem "To wspaniałe życie" Franka Capry przez pięć lat nakręcił 111 emocjonujących historii z życia wziętych. Historii ludzi cierpiących, zagubionych, ale także pozornie szczęśliwych, bogatych ale wewnętrznie niespójnych, zatraconych w materializmie, pogoni za sławą tudzież zacietrzewionych w nienawiści. Jonathan i Mark starają się do nich dotrzeć, nie zawsze jest to łatwe, jednak uporem i pomysłowością skutecznie realizują zadania. Ciekawostką jest obecność przyszłych gwiazd kina. Dla każdego konesera Helen Hunt czy Paul Walkera będzie bezcenne obejrzeć ich pierwsze kroki w zawodzie.

Jestem przekonany, że cykl nigdy by nie zaistniał w takim wymiarze, gdyby nie wielka przyjaźń Landona i Frencha. Zacznijmy od tego, że to Landon wybrał Frencha, tak jak w przypadku "Domku na prerii". Wtedy NBC nalegała, aby rolę jego przyjaciela odgrywał jakiś znany aktor. Podobnie w tym przypadku telewizja upierała się, aby drugą rolę odtwarzał tym razem "młodszy" (sytuacja analogiczna miała miejsce z obrazem "Uwierz w ducha", w którym tylko dzięki uporowi Patricka Swayziego rolę dostała Goldberg, czy też w filmie "Bodygurd", w którym Costner czekał rok z rozpoczęciem zdjęć na Houston, aby skończyła trasę koncertową. Jak się potem okazało, we wszystkich tych przypadkach wybory były trafione w punkt). Obaj bohaterzy znali się od czasów serialu "Bonanza", czyli około 20 lat. Ich przyjaźń była widoczna na ekranie. Poza nim obaj przepadali za sobą. French tak to ujął: "Spędzamy ze sobą razem więcej czasu niż małżeństwo". W żadnym innym filmie czy serialu nie spotkałem się z tak szczerym przekazem uczuć. Nie widziałem tak autentycznej przyjaźni. I tu widzę clue sukcesu "Autostrady do nieba".

Warto zwrócić uwagę na sam aspekt rzemiosła aktorskiego. Wydawałoby się, że niemożliwym jest, aby w tym para protestanckim kasetowym kinie lat 90. aktorzy wznosili się na wysoki poziom odgrywanych ról. A jednak. Odegranie choćby dramatycznych scen przez głównych bohaterów (ale nie tylko) jest fascynujące. Są autentyczni, przenikliwi i szczerzy w przekazie. Jest kilka odcinków, w których temperatura emocji sięga poziomu, którego nie zawstydziłby się zagrać mistrz wiarygodności, De Niro. Sam Landon uważał Frencha za najlepszego aktora z jakim pracował. Widział w nim ogromny potencjał zarówno dramaturgiczny jak i komediowy. Gdy ich obserwuję na ekranie, to patrzę na ludzi z misją. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Obaj byli tego świadomi, swojego powołania. To brzmi patetycznie, jednak dydaktyzm, który przejawiają twórcy jest wyraźny.

Pomimo prostego schematu przekazywania wartości, historii często infantylnych, trudno przychodzi to wykpić. Fenomen tego serialu to prostota przekazu, która wynosi go do kanonu tych, które trzeba obejrzeć. Tych, które nie wpychają ci się do głowy na siłę. Landon cicho, delikatnie, w sposób naturalny i bez egzaltacji proponuje lepszy świat, który jest na wyciągnięcie ręki. Tą prostotę i frapującą szczerość zauważy każdy widz. Postać którą gra, zawsze, gdy zabiera się za pomaganie, robi to z taką normalnością (widać to po gestach, szczerości i swobodzie bycia) że aż się chce samemu być tym człowiekiem któremu właśnie pomaga. To niesamowite jak dobro z ekranu udziela się odbiorcy.

Dzisiaj brakuje takich postaci w show biznesie jak Landon czy French, właściwie ich nie ma i raczej takie się już nie pojawią, biorąc pod uwagę, że film coraz mniej przypomina sztukę a wręcz swoistą wytwórnię zabawek. Jest jeden cel – jak największy zysk. Aktorzy to kukły, które nie grają a przede wszystkim mają zarobić, zbudować swoja markę i znowu kreować zyski będąc "pełnowartościowym" produktem. A co najgorsze dzisiaj aktorem może stać się każdy w każdym momencie. W takim świecie zanika wrażliwość artystyczna, dydaktyzm a tym bardziej misja. Nie wyobrażam sobie aby dzisiaj jakakolwiek gwiazda ekranu zainwestowała swój czas, swoją twarz i renomę w film którego treść ogranicza się wyłącznie do bohatera który pomaga innymi osobom.

"Autostrada do nieba" to moje dzieciństwo, to na nowo odkrywanie bogactwa wartości, które nam jeden z bohaterów Bonanzy chce przekazać i wreszcie to pozycja, która gwarantuje, że nie karmisz się dominującym dzisiaj zalewem "sztuki" o treści głupszej od pluszaka. To uniwersalne lekcje humanizmu.

Cała historia tego serialu, Landona i Frencha układa się w jakiś misterny plan. Jest w niej wiele symboliki. French umiera w 1989 r. Landon prawie równo 2 lata później. Obaj w tym samym wieku. Obaj aktorzy na ostatniej prostej swojej kariery, swojego życia tworzą obraz o wymiarze w dużej mierze duchowym. Z czego jeden z nich to gwiazda TV, która już nic nie musi. Skąd ten pomysł, niby po co miałby angażować się w projekt, który w żaden sposób nie gwarantował sukcesu, a mógł narazić na ostracyzm? Wpływu na taki wybór kariery z tworzeniem filmów - moralitetów np. "It's Good to Be Alive", taki spiritus movens można upatrywać w wydarzeniach sprzed dekady. W 1973 roku córka Landona, Cheryl miała wypadek, w którym zginęło troje młodych ludzi, a sama potem była w śpiączce. Aktor obiecał wtedy sobie i Bogu, że zrobi ze swoim życiem coś pożytecznego, świat uczyni trochę lepszym. Czy mu się udało, to pytanie retoryczne.
1 10
Moja ocena serialu:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones